Koronawirus, choroba której tak się obawiałem i dalej się obawiam. Prawdopodobnie już jest za mną (przynajmniej jeden raz), pewnie jeszcze przede mną, w końcu to wirus, który wraca. I tak, możliwe, że miała wpływ na to, co działo się ze mną niedawno.
Zacznijmy od początku.
Obawiałem się tego cholerstwa od dawna. W najgorszym momencie pracowałem zdalnie, później – pilnowałem się bardzo mocno, szczególnie z maską, dystansem społecznym, kontaktami z ludźmi. Ba, nawet z własną mamą nie widziałem się przez pierwszy rok pandemii (co dla obu stron było ciężkie, bo kontakt z rodzicielką jest dla mnie ważny).
Możecie stwierdzić, że jestem niespełna rozumu, jednak zdecydowanie zależało mi na zdrowiu moim i moich bliskich. Zresztą dalej mi zależy i tutaj nic się nie zmienia. Ten wpis też nic nie zmienia w podejściu – traktuję to jako duże zagrożenie, niezależnie od faktu szczepień czy posiadania przeciwciał.
W zeszłym roku, tak w marcu-kwietniu zostałem zaszczepiony dwoma dawkami Pfizera. Efektów ubocznych brak, choć wziąłem kilka dni wolnego na wszelki wypadek, bo moja małżonka, szczepiona wcześniej, miała większą reakcję organizmu.
Co prawda usłyszałem, że w przypadku moich leków mogę nie zyskać zakładanej odporności, ale wyszedłem z założenia, że lepiej mieć małą, niż nie mieć wcale.
No i tu pojawia się kwestia przechorowania tego diabelstwa. Ze względu na moją pracę mam kontakt z ludźmi, a jakbym się nie bronił – zawsze istnieje szansa na złapanie czegokolwiek (choć maska pomaga m.in. w ograniczeniu grypy czy innych przeziębień – to duży plus).
No i cóż, w czerwcu 2021 zrobiłem sobie test na przeciwciała. Wartość super wysoka, zdecydowanie poza granicami, których oczekiwałem po szczepieniach, szczególnie biorąc pod uwagę Azatioprynę. Czyli co? Przeszedłem bezobjawowo?
Od lekarza dowiedziałem się, że prawdopodobnie przechodziłem chorobę, przy czym albo bezobjawowo, albo z minimalnymi objawami,. Patrząc z perspektywy czasu był moment, w którym miałem powracający delikatny kaszel, coś co nie zdarza się u mnie zbyt często, nawet dostałem od lekarza 1 kontaktu jakiś syrop i coś na alergię.
No i potem moje leki w dużej mierze przestały na mnie działać. I to akurat stało się większym problemem.
Po konsultacji wyszło, że faktycznie coś mogło być na rzeczy. Immunosupresja sprawiła, że infekcję przeszedłem delikatnie, jak małe dziecko. Niestety jednocześnie skuteczność tych leków przestała istnieć, a po pewnym czasie mój organizm zaczął się poddawać.
Nie wiem, czy Covid miał wpływ na moje późniejsze mega zaostrzenie, czy ułatwił złapanie i rozbuchanie się Clostridium. Wiem, że obecnie jestem w najgorszym stanie od 2008 roku, kiedy zaczynałem chorować. Najlżejszy, najsłabszy, ale już z perspektywą na lepszy czas.
Teraz, będąc na leczeniu biologicznym cieszę się jak dziecko i mam nadzieję odzyskać stracone siły i wykorzystać czas, który jest przede mną.
I tak, jestem zadowolony z faktu, że zaszczepiłem się dwoma dawkami, gdy było to tylko możliwe. Wiem, że gdyby nie to (i wtedy zażywane leki), mogło by być dużo gorzej. Nie wiem, czy będę mógł zaszczepić się ponownie – tu poczekam na decyzję lekarza, ale jeśli tak – na pewno skorzystam z tej możliwości.